poniedziałek, 2 lipca 2012

!!!

Analityk systemowy/biznesowy. PZU. Na zastępstwo do końca roku.
Chwilowo umieram ze szczęścia, za chwilę pewnie zacznę panikować.

A żeby ciągłości z pozostałymi notkami stało się zadość:
Day 03 - A Song That Makes You Happy.

Znowu nie mogę się zdecydować, więc znowu dwie sztuki.

You have a bad day (Daniel Powter) - jest w tej piosence coś takiego, co powoduje banana na twarzy. Zwłaszcza, kiedy życie jest zupełnie parszywe.

When will my life begin (Tangled) - bo jakoś tak. Duża dawka energii, te sprawy. I w ogóle.

sobota, 20 listopada 2010

[Insert title here]

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale dobry chleb jest dobry. Zwłaszcza taki z chrupiącą skórką, gorący, prosto z własnego piekarnika. Mrrrrr... Trzeba będzie ten eksperyment powtarzać częściej, w sumie nawet nie wychodzi drogo - jeśli nie liczyć kosztów własnych w postaci zakwasów (sic!). Memłanie łyżką przez pół godziny w bardzo gęstym cieście bolało, ale nic to! Zresztą czego się nie robi, jak się ma Mnóstwo Roboty i Na Nic Nie Ma Czasu?... Oczywiście absolutnie wszystko się robi, tylko nie to, co trzeba.

No tak, podobno miałam się uczyć... I nadal się nie uczę, a w zamian za to siedzę uziemiona w domu rodziców, bo wszyscy na działce, a ktoś musi dać Babci jeść. Coś czuję, że programowanie obiektowe za tydzień zeżre mnie w całości i wypluje kosteczki, jeśli natychmiast nie zacznę. Nawet jeśli można mieć materiały, to będzie ciężko, jeśli sobie tych materiałów nie przygotuję - na przykład nie odrobię tych zaległych... 30? zadań z pracy domowej. Boli, zwłaszcza że kompletnie nie mogę się zmobilizować. Przykro mi, nie kochamy się z programowaniem jakoś specjalnie, wspólnego języka wciąż brak (chociaż i tak jest lepiej niż w poprzednim semestrze, może dlatego, że grupa normalna, a nie dla świrów). Ale jeszcze się zbiorę i wszystkie przeciążone operatory i ich zaprzyjaźnione funkcje dowiedzą się, gdzie ich miejsce! Tak, to była groźba.

Koniec marudzenia, czas na mema. Będzie oszukany, bo pytanie o "najmniej ulubioną piosenkę" jest zupełnie bez sensu. Niewątpliwie takich piosenek znalazłoby się na pęczki, na przykład calutki hip-hop mieści się spokojnie w tej kategorii. Tyle tylko, że jeśli czegoś nie lubię, to tego niejako z założenia nie słucham, nie wspominając o takim poziomie zaawansowania, jak znajomość tytułów i zespołów. Poza tym - co za przyjemność ze słuchania piosenek, które nie są fajne? Masochistom dziękujemy. W zamian za to ukradziona od Miyaka modyfikacja:

Day 02 - Your Favourite Cover.
Mam dobrze. Inni robili mema przede mną, więc miałam mnóstwo czasu, żeby sprawę przemyśleć na kilka pytań do przodu, co powinno niewątpliwie robienia mema ułatwiać. Chyba, że trafi się na jakąś ciekawostkę wynikającą z serikowej przerażającej muzycznej ignorancji i okazuje się, że ukochany cover wcale nie jest coverem. I co wtedy? Pozostaje się smętnie przyznać, że coś, co miałam za cover, jest w rzeczywistości pierwotną wersją, a to, co uważałam za oryginał, powstało chwilkę później i zdobyło dziką popularność. Nie zmienia to faktu, że dla mnie "Because the Night" Bruce'a Springsteena > Patti Smith. Jest bardziej surowe, ale ma więcej powera i zawiera cudowną gitarową solówkę w środku. W sumie jedną z moich ulubionych, chociażby dla niej warto tej wersji posłuchać.

A wracając po prawdziwych coverów, postanowiłam podzielić się dwoma.

Cover numer jeden:
Nightwish - Over Hills And Far Away
Dlaczego? Bo tak. A konkretnie: to jedna z tych piosenek, które jako popisowa muzyczna ignorantka poznałam i pokochałam jako cover, a dopiero nieco później odkryłam, że w ogóle istnieje jakiś oryginał. Oryginał swoją drogą zupełnie nienajgorszy, a jego podstawową wadą jest to, że objawił mi się później niż Nightwishowa wersja, był inny i to już nie było to. Nie mam pojęcia, jak odebrałabym tę wersję, gdybym wcześniej była zaprzyjaźniona z piosenką Gary'ego Moora - jest spora szansa, że uznałabym, że oryginał rządzi, bo ma wszystko, co trzeba jak najbardziej na swoim miejscu. Wersja Nightwisha też ma, po prostu dobra piosenka i już.

Cover numer dwa:
Katarzyna Groniec - Millhaven (linka brak, jak komuś zależy, to sobie odgrzebie)
Ta piosenka, w oryginale wykonywana przez Nicka Cave'a, wersji ma chyba setki. Oryginał to sympatyczna ballada w stylu country, dosyć lekka opowieść o młodziutkiej psychopatycznej morderczyni. Istnieją aż dwa polskie tłumaczenia tekstu - wierne oryginałowi (które gdzieś mi wsiąkło) oraz znacznie bardziej poetyckie i psychodeliczne, wykonywane przez cały szereg pań. Podoba mi się bardzo interpretacja Joanny Liszowskiej, jej Loretta to przerażająca, pewna siebie psychopatka, problem w tym, że z żadnej strony nie brzmi na te 15 lat, które pojawiają się w tekscie. Groniec natomiast stworzyła opowieść, od której naprawdę przechodzą po plecach ciarki. Gdy śpiewa, że "skromna jestem i nieśmiała, pobożnie mama mnie chowała" naprawdę daje się w to uwierzyć i tym większy efekt wywiera całość: opowieść o dziewczynce, która uzurpowała sobie władzę nad śmiercią. Absolutnie genialne i tak niesamowicie różne od oryginału, że na pierwszy rzut oka brzmi jak całkowicie inna piosenka. Creepy...

Tyle coverów, idę Babci obiad odgrzewać. A wieczorem sesja! Co to za pomysł, żeby Mistrzowi Gry net zabierać, trzy tygodnie bez Exalted i się stęskniłam... Nie podejrzewałam, że system do grania "przepakami" tak mi się spodoba, tego w ogóle nie było w planach! W ogóle grania w Exalted nie było w planach, po prostu wykazałam się ujemną asertywnością i pozwoliłam panom "O, to znaczy, że grasz z nami!" zrobić sobie postać. Całe szczęście, bo potrzebowałam dobrej odskoczni, a już od dawna żadna sesja RPG nie zaangażowała mnie w takim stopniu. Może dlatego, że MG jest liberalny i trochę daje sobie włazić na głowę, drużyna jest różnorodna i bardzo "żywa", a ja mogę sobie pograć moim ulubionym typem postaci, czyli kompletną Mary Sue (no przykro mi, taka prawda, powinnam się wstydzić >.>). Nie mam pojęcia, jak mi się to udało, że Gwiazdeczka wstrzeliła się w dokładnie tę niszę, w którą nią celowałam (słodka maskotka drużyny z dawką angstu wylewającą się z historii postaci, bo przekracza wszelkie normy BHP i się nie mieści), ale gra mi się nią naprawdę świetnie.

Kierunek - kuchnia.

środa, 17 listopada 2010

Dzień robienia dobrze ;)

A bo czasem trzeba! Zwłaszcza, kiedy ma się te dzikie, jesienne huśtawki nastrojów, normalnie rollercoaster: w górę, i w dół, i łiiiiiiiiiiii! Za mało pozytywów skutkuje na przykład tym, że potem nazywam nowego bloga najczęściej używaną przeze mnie sylabą onomatopejo-podobną i wychodzi emo... Niniejszym ogłaszam: emo nie mam w planach i za wszelkie jego przejawy należy dać mi po łbie, zanim się rozkręcę i spaczę kolejnego bloga. A że zmiany motywują do działania i w ogóle są dobre, pozwalam obu moim starszym maleństwom na wieczny odpoczynek.

A teraz na temat:
W ramach robienia dobrze innym: pingnęłam starszemu panu kartą rabatową przy kasie, jak robiłam zakupy. Pan kupował dużo, ma sześć złotych gratis. Bo tak. Rabaty są fajne (Hale Banacha zresztą też są fajne!).

W ramach robienia dobrze sobie wybrałam się na zakupy w celu nabycia produktów chlebotwórczych oraz paprotki. Produkty chlebotwórcze, czyli drożdże, mąka oraz maślanka (?!) potrzebne mi były do szczęścia jako materiał do eksperymentu kulinarnego. Jestem szalenie ciekawa, czy dobrze mi się wydaje, że pomimo zaczynów, które mają sobie stać przez 2 dni, pieczenie własnego chleba nie jest specjalnie upierdliwe. W sumie to straszne rzeczy wychodzą na jaw, kiedy człowiek wyprowadza się z domu! Jedną z nich w moim przypadku było to, że chleb jest albo dobry, albo tani, 2w1 non datur. W ramach kreatywnych działań dla dobra siebie i świata należy coś z tym zrobić.
Paprotka natomiast była mi potrzebna do szczęścia, bo mam łysy parapet. To kolejna straszliwa rzecz, która okazuje się po przeprowadzce - trzeba czymś zapełnić miejsce w pokoju, i to najlepiej czymś, co mi nie wytruje pierzastej zarazy. U rodziców wystarczały mi zielone meble, tu meble nie są zielone, a zielone zasłony to dla mnie za mało i pozostawiają mnie na głodzie zieleni w pokoju. W Halach takie fajne, duże paprotki były jeszcze trzy dni temu! Ale trzy dni temu szkoda mi było kasy, dzisiaj natomiast została tam tylko jedna, w dodatku dość smętna. Uznałam jednak, że dzień bez zieleniny byłby dniem straconym, więc w ramach alternatywy zakupiłam ślicznego fikusa. W Biedronce. Kocham Biedronkę miłością wielką za sok jabłkowy 100% za 1,50 zł i kwiatki po 6 złotych!

W ramach robienia dobrze mnie przez świat zostałam uszczęśliwiona nowymi meblami w łazience. No, prawie uszczęśliwiona, bo wprawdzie stare były straszliwie odrapane, ale za to nowe są... No, proste. I kremowe. I gryzą się z podłogą. Fajnie, że nowe, ale nie jestem do końca przekonana, czy jednak nie wolałam tych starych i odrapanych, przynajmniej były klimatyczne. Trudno, na pewno się przyzwyczaję, zresztą to przecież i tak nie moje mieszkanie - ja tu tylko sprzątam :D

Dobry dzień jest dobry, toteż w ramach kolejnego rzutu robienia dobrze innym, niniejszym uroczyście otwieram nowego bloczka! To wszystko przez Miyaka, który mnie gnębi i dręczy od dłuższego czasu (właściwie to mniej-więcej od ośmiu lat, ale ostatnio w dodatku próbuje mnie do pisania nakłonić). Zadowolona, Koszmarze jeden? :>

A teraz, coby mieć motywację, żeby cokolwiek tu się pojawiało, będzie mem. Memy są gupie, ale uznaję je za wystarczająco fazowe, żeby spróbować do przynajmniej jednego podejść. Ten poniżej wygląda na całkiem sensowny (jak na memowe standardy), chociaż w moim wykonaniu może okazać się straszliwie monotonny. W końcu mam tendencję do lubienia tylko tych piosenek, które znam.

Panie i Panowie, przedstawiam podebrany Miyakowi (która podebrała Irian, która podebrała... zapewne tak długo można) mem muzyczny!

Day 01 - Your Favourite Song.
Day 02 - Your Least Favourite Song.
Day 03 - A Song That Makes You Happy.
Day 04 - A Song That Makes You Sad.
Day 05 - A Song That Reminds You Of Someone.
Day 06 - A Song That Reminds You Of Somewhere.
Day 07 - A Song That Reminds You Of A Certain Event.
Day 08 - A Song That You Know All The Words To.
Day 09 - A Song That You Can Dance To.
Day 10 - A Song That Makes You Fall Asleep.
Day 11 - A Song From Your Favourite Band.
Day 12 - A Song From A Band You Hate.
Day 13 - A Song That Is A Guilty Pleasure.
Day 14 - A Song That No One Would Expect You To Love.
Day 15 - A Song That Describes You.
Day 16 - A Song That You Used To Love But Now Hate.
Day 17 - A Song That You Hear Often On The Radio.
Day 18 - A Song That You Wish You Heard On The Radio.
Day 19 - A Song From Your Favourite Album.
Day 20 - A Song That You Listen To When You're Angry.
Day 21 - A Song That You Listen To When You're Happy.
Day 22 - A Song That You Listen To When You're Sad.
Day 23 - A Song That You Want To Play At Your Wedding.
Day 24 - A Song That You Want To Play At Your Funeral.
Day 25 - A Song That Makes You Laugh.
Day 26 - A Song That You Can Play On An Instrument.
Day 27 - A Song That Gets You In The Mood.
Day 28 - A Song That Makes You Feel Guilty.
Day 29 - A Song From Your Childhood.
Day 30 - Your Favourite Song At This Time Last Year.


Day 01 - Your Favourite Song.
I już mamy problem. Jak, no JAK można wybrać jedną, jedyną, najulubieńszą piosenkę? Nawet ja, która potrafi słuchać jednego kawałka przez cały dzień, zapętlonego na amen, nie jestem w stanie wymyślić jednej ulubionej piosenki. 5, 10, 15 - dałoby się. Ale jedną? Przez chwilę zamierzałam obstawić "obecnie ulubioną piosenkę", ale obecnie ulubione zmieniają się co jakiś czas - a konkretnie do chwili, gdy zaprzyjaźnię się wystarczająco bardzo z kolejną miłością muzyczną mego życia. Najnowsza aktualnie ulubiona wskoczyła na miejsce pierwsze jakoś z półtora roku temu i ciągle się tam trzyma. Pewnie ją właśnie bym postnęła, ale uznałam, że zdublowałaby się z ostatnim wpisem. Dlatego też aktualnie ulubiona piosenka poczeka sobie w kolejce, a ja spróbuję wybrać coś z gatunku "nie znudziło mi się i zapewne nigdy mi się nie znudzi", czyli klasyczne starocie. W liczbie, powiedzmy, trzech, bo jedna to jednak przesada.

Klasyka numer jeden:
Simon & Garfunkel - The Sound of Silence
Ze wszystkich piosenek typu "złote przeboje", których słucham dość regularnie (bo "kiedyś to robili prawdziwą muzykę") do tej mam chyba największy sentyment. Ta piosenka jest dziwna. Dziwna na tyle, że przez bite 15 minut zastanawiałam się, jak opisać swoje odczucia na jej temat, po czym machnęłam łapką. Jest jednocześnie oniryczna i prawdziwa, automatycznie sprawia, że chce mi się płakać, a jednocześnie działa na mnie kojąco... A jednocześnie sprawia, że czuję się strasznie samotna, tak z automatu. Bo tak. Taki budzący burzę uczuć muzyczny oksymoron. Z całą pewnością mogę powiedzieć chyba tylko tyle, że jest absolutnie genialna.

Klasyka numer dwa:
Metallica - The Memory Remains
Długo nie mogłam się zdecydować, czy dać tę piosenkę, czy któreś Unforgiven, czy może jeszcze jakąś... W zasadzie ja nawet nie przepadam jakoś specjalnie za trash metalem, ale jest kilka piosenek Metalliki, które coś we mnie poruszają na tyle mocno, żeby nie mogły pozostać mi obojętne. Mam jakąś dziwną skłonność do piosenek albo potwornie pesymistycznych, albo naiwnie radosnych, ale to cała ja. No chyba, ze chodzi o tę cudowną gitarę - ale wtedy niewątpliwie znalazłoby się tu Master of Puppets.

Klasyka numer trzy (no dobrze, wcale nie klasyka):
Budka Suflera - Ragtime
Zdziwieni? Budka Suflera była moją pierwszą muzyczną miłością od czasu koncertu na który mnie, bardzo wówczas chyba smarkatą, zabrał Tata. Wiem, że obecnie kojarzy się głównie ze strasznym kiczem i "Takim Tangiem", ale ich stare kawałki to był porządny, powerny rock, którym zasłuchiwałam się bardzo długo i który obudził we mnie zapewne na zawsze miłość do mocarnego wokalu. A ta piosenka to sama kwintesencja tego, co mnie zachwyciło - czysta, żywa moc. W dodatku wyjątkowo jak na ówczesną twórczość Budki Suflera niepretensjonalna (Pieśnią Niepokorną katować Was nie będę :)) i nawet niepesymistyczna. To jedna z tych piosenek, od których - dla odmiany - robi mi się lepiej. Wiem, że wielu osobom zestawianie jej z dwoma powyższymi może wydawać się nie na miejscu, ale dla mnie część twórczości Budki Suflera pozostaje bardzo, bardzo ważna. A że słoń mi na ucho nadepnął i nie potrafię ocenić obiektywnie wartości muzycznej, będę twardo twierdzić, że dla mnie jest to jedna z najlepszych polskich piosenek, jakie kiedykolwiek powstały.

Tyle. I crap, a miałam się uczyć >.>